moje wyznanie wiary
Moje wyznanie wiary
W tym wątku proszę zamieszczać komentarze i dyskusję dotyczącą http://zbyszek.evot.org/wiara
[ kto z prochu powstał , w proch się obróci , a kto z małpy,
Szanowny Panie Zbyszku
skąd u Pana takie poglądy na religie ?
Czy Pan już orzucił istnienie Boga , czy dopiero Go Pan poszukuje ?
Czy Pana choroba miała na to wpływ ?
Jest Pan Człowiekiem Głeboko Uduchowionym [ poezja] , i jak to się ma do ateizmu ?
Czy Taka Dusza może zapasc się w NICOŚĆ ?
Pozdrawiam tadzik
skąd u Pana takie poglądy na religie ?
Czy Pan już orzucił istnienie Boga , czy dopiero Go Pan poszukuje ?
Czy Pana choroba miała na to wpływ ?
Jest Pan Człowiekiem Głeboko Uduchowionym [ poezja] , i jak to się ma do ateizmu ?
Czy Taka Dusza może zapasc się w NICOŚĆ ?
Pozdrawiam tadzik
Panie Tadeuszu, zostałem wychowany w tradycji katolickiej, w okresie dojrzewanie zmagałem się z różnymi wątpliwościami, które nie dawały się ze sobą nijak pogodzić i miałem przy tym olbrzymie poczucie winy. Około matury zrozumiałem, że stanowisko KK ws. ewolucji gwałci zdrowy rozsądek na potrzeby wąsko rozumianej tzw. moralności, a te dwie sfery mają się nijak do siebie, bo warto być przecież przyzwoitym niezależnie od tego czy dinozaury istniały, a homininidzi mają swoją linię rozwojową, czy nie. Przestałem zajmować się tym, bo zrozumiałem, że są to wątpliwości w dużej mierze w sferze jałowej kłótni werbalnej. Po prostu niektórzy nie mogą pojąć świata inaczej, jak tylko przy pomocy cudów, duchów lub przynajmniej poetyckich przenośni.
Mieszkałem dłuższy czas za granicą, dowiedziałem się więcej o innych społeczeństwach, innych religiach. W moim doświadczeniu schizofrenii roiło się od różnych religijnych skojarzeń i przeżyć, podobnie jak Mojżesz słyszałem słowa w szumie wiatru, w krzaku przed moim domem, etc.
Nie przywiązywałem do tego wielkiej wagi, bo rozsądek podpowiadał mi, że są inni ludzie, którzy widzą i słyszą inne rzeczy, więc dlaczego moje miałyby być takie istotne. A przy tym fizyka, którą się zajmowałem była o wiele ciekawsza. Pracowałem jako informatyk i to także pochłonęło mnie całkowicie. Wniosek, że przeżycia mistyczne to tylko zaburzony stan umysłu, który oprócz pustelniczej głodówki wywołują narkotyki, lub choroba narzuca się sam po zdobyciu trochę wiedzy na temat schizofrenii.
Zrozumiałem, że prawdziwa, nie ta oparta na indoktrynacji, lecz na własnym doświadczeniu wiara w cuda i duchy to tylko pewien sposób umysłowego samozaspokajania się, a nie uzasadnienie "ponadrzeczywistości", bo brak jej logiki. Najgłębsza i najtrwalsza "ponadrzeczywistość" ustępuje tabletce neuroleptyku.
Do napisania "wyznania wiary" sprowokowała mnie zaściankowość, jaką napotkałem po powrocie do Polski, a która zaskoczyła mnie szczególnie w mojej najbliższej rodzinie. Dziś w 2012 widzę ten problem jeszcze radykalniej: Nie da się efektywnie wywalczyć dla Polski niepodległości i nie może udać się nawet żadna rewolucja w Europie, gdy wszelka etyka zarezerwowana została na użytek tej logicznie sprzecznej wersji duchów, jak to się obecnie praktykuje.
Mieszkałem dłuższy czas za granicą, dowiedziałem się więcej o innych społeczeństwach, innych religiach. W moim doświadczeniu schizofrenii roiło się od różnych religijnych skojarzeń i przeżyć, podobnie jak Mojżesz słyszałem słowa w szumie wiatru, w krzaku przed moim domem, etc.
Nie przywiązywałem do tego wielkiej wagi, bo rozsądek podpowiadał mi, że są inni ludzie, którzy widzą i słyszą inne rzeczy, więc dlaczego moje miałyby być takie istotne. A przy tym fizyka, którą się zajmowałem była o wiele ciekawsza. Pracowałem jako informatyk i to także pochłonęło mnie całkowicie. Wniosek, że przeżycia mistyczne to tylko zaburzony stan umysłu, który oprócz pustelniczej głodówki wywołują narkotyki, lub choroba narzuca się sam po zdobyciu trochę wiedzy na temat schizofrenii.
Zrozumiałem, że prawdziwa, nie ta oparta na indoktrynacji, lecz na własnym doświadczeniu wiara w cuda i duchy to tylko pewien sposób umysłowego samozaspokajania się, a nie uzasadnienie "ponadrzeczywistości", bo brak jej logiki. Najgłębsza i najtrwalsza "ponadrzeczywistość" ustępuje tabletce neuroleptyku.
Do napisania "wyznania wiary" sprowokowała mnie zaściankowość, jaką napotkałem po powrocie do Polski, a która zaskoczyła mnie szczególnie w mojej najbliższej rodzinie. Dziś w 2012 widzę ten problem jeszcze radykalniej: Nie da się efektywnie wywalczyć dla Polski niepodległości i nie może udać się nawet żadna rewolucja w Europie, gdy wszelka etyka zarezerwowana została na użytek tej logicznie sprzecznej wersji duchów, jak to się obecnie praktykuje.
wyznanie wiary
życie jest formą istnienia białka.... jak w to kiedyś mówił Engels a potem śpiewali Skaldowie.... ale w kominie czasem coś załka....
dobre, dobre ale czy nie spłycone.....?
LJ
dobre, dobre ale czy nie spłycone.....?
LJ
wiara
Szanopwny Panie Zbyszku.
Czuję że Pana rozumiem...
ja w Pana wieku miałem podobne poglądy ,
interesowałem sie innymi poglądami na religie niż KK.
Szukałem prawdy....
Uważałem w swoim zarozumialstwie że znam odpowiedzi prawie na wszystko....
Teraz biorę lekcje pokory.
Nauka często jest wrogiem Wiary.
Wiary nie udowodnisz sposobami naukowymi , filozoficznymi , ani za pomocą takiego cudu techniki jakim jest komputer....
Wiara to takie Coś, co Masz lub będziesz Miał.....
Szatan w Boga wierzy....
Ze szczerego serca życze Ci Zbyszku NABYCIA DARU WIARY W IŁOSIERNEGO BOGA.
Póki Zyjesz ....Masz SZANSE....
pozdrawiam tadzik
Czuję że Pana rozumiem...
ja w Pana wieku miałem podobne poglądy ,
interesowałem sie innymi poglądami na religie niż KK.
Szukałem prawdy....
Uważałem w swoim zarozumialstwie że znam odpowiedzi prawie na wszystko....
Teraz biorę lekcje pokory.
Nauka często jest wrogiem Wiary.
Wiary nie udowodnisz sposobami naukowymi , filozoficznymi , ani za pomocą takiego cudu techniki jakim jest komputer....
Wiara to takie Coś, co Masz lub będziesz Miał.....
Szatan w Boga wierzy....
Ze szczerego serca życze Ci Zbyszku NABYCIA DARU WIARY W IŁOSIERNEGO BOGA.
Póki Zyjesz ....Masz SZANSE....
pozdrawiam tadzik
Panie Tadziku, serdecznie dziękuję za życzenia, na razie wezmę z nich tylko "pokorę", choć pozwoli Pan, że może trochę inaczej ją nazwę: Po prostu zważywszy ilu ludzi się w swoich przekonaniach drastycznie pomyliło, pokora to nic innego jak "czysty rozsądek", nakaz rozumu, który zna historię. Mam także nadzieję, że nie zapomnę o wrażliwości dla uczuć innych.
pozdrawiam serdecznie
pozdrawiam serdecznie
Panie Zbyszku
dyskusja staje sie interesująca, a to za sprawą Pana Inteligencji , ciekawe Komu ją Pan Zawdzięcza ?
Czy w sprawach Wiary żeśmy się pomylili , to przekonamy się po śmierci , ale wtedy będzie zapużno na korekte poglądów....
Puki żyjemy to możemy wiele w naszym życiu i pogladach zmienić...
Z pewna nieśmiałością sugeruję nie oddawać Boskiej Czci Swojemu Rozumowi.... i mimo Niewątpliwej Inteligenci dopuścić myśl do refleksji.... A MOŻE SIE MYLĘ ?....
Pozdrawiam tadeusz
dyskusja staje sie interesująca, a to za sprawą Pana Inteligencji , ciekawe Komu ją Pan Zawdzięcza ?
Czy w sprawach Wiary żeśmy się pomylili , to przekonamy się po śmierci , ale wtedy będzie zapużno na korekte poglądów....
Puki żyjemy to możemy wiele w naszym życiu i pogladach zmienić...
Z pewna nieśmiałością sugeruję nie oddawać Boskiej Czci Swojemu Rozumowi.... i mimo Niewątpliwej Inteligenci dopuścić myśl do refleksji.... A MOŻE SIE MYLĘ ?....
Pozdrawiam tadeusz
Panie Tadeuszu, ten dział zmienił zasady użytkowania. Proszę zwrócić uwagę na wątek "jak używać tego działu" i wybaczyć mi, ze piszę do Pana w tej sprawie publicznie.
Najprawdopodobniej przeniosę też kiedyś Pana wypowiedzi do założonego przeze mnie wątku dot. mojego wyznania wiary, jeśli nie zaoponuje Pan w ciągu następnach miesięcy.
pozdrawiam serdecznie
Najprawdopodobniej przeniosę też kiedyś Pana wypowiedzi do założonego przeze mnie wątku dot. mojego wyznania wiary, jeśli nie zaoponuje Pan w ciągu następnach miesięcy.
pozdrawiam serdecznie
Czy widzimy rozum Zbyszka -nie
Czy jak go nie widzimy możemy powiedzieć że go niema-
Tak samo z "Bogiem" a nie bożkami zrobionymi przeż rzemieślnika.
Czy widzimy "Boga" -nie Zbyszku
Czy jak go nie widzimy możemy powiedzieć że go niema-
Czy widzimy prąd elektryczny -nie
A skąd wiemy że on jest - Jak agregatu prądotwórczego nie włączysz to on jest w naszych myślach a właściwie jego nie ma
Czy ludzie są tak naiwni i myślą że "Bóg" im sie pokaże na ich żądanie.
"Bóg" pokazuje się ludziom kiedy chce i komu chce.Wystarczy sięgnąć do histori.Mamy prawo nie wierzyć.Wierzymy dziemnikarzom w ich manipulowane informacje.I wierzymy w wiele innych bzdur pod słońcem.
Siegnij do Bibli i poczytaj historię od Abrahama dalej. Jak powstał z niego naród i w jaki sposób Bóg był obecny wśród ludzi i ludzie go wszystko jedno Go odrzucili.I co ich za to spotkał To była 2 próba "Boga" konntaku z człowiekiem.! była w "Edenie" Piszesz swoje wyznanie wiary aby się usprawiedliwić przed kim :przedemną przed "Bogiem"?że nie wierzysz w Niego.Jak prąd z ziemi zniknie tak z nim zniknie cywilizacja komputerowa i archeolog tego nie wykopi po latach i nasz pisanie kto poczyta Nikt .A wiec piszmy i czytajmy puki jest możliwość
Czy jak go nie widzimy możemy powiedzieć że go niema-
Tak samo z "Bogiem" a nie bożkami zrobionymi przeż rzemieślnika.
Czy widzimy "Boga" -nie Zbyszku
Czy jak go nie widzimy możemy powiedzieć że go niema-
Czy widzimy prąd elektryczny -nie
A skąd wiemy że on jest - Jak agregatu prądotwórczego nie włączysz to on jest w naszych myślach a właściwie jego nie ma
Czy ludzie są tak naiwni i myślą że "Bóg" im sie pokaże na ich żądanie.
"Bóg" pokazuje się ludziom kiedy chce i komu chce.Wystarczy sięgnąć do histori.Mamy prawo nie wierzyć.Wierzymy dziemnikarzom w ich manipulowane informacje.I wierzymy w wiele innych bzdur pod słońcem.
Siegnij do Bibli i poczytaj historię od Abrahama dalej. Jak powstał z niego naród i w jaki sposób Bóg był obecny wśród ludzi i ludzie go wszystko jedno Go odrzucili.I co ich za to spotkał To była 2 próba "Boga" konntaku z człowiekiem.! była w "Edenie" Piszesz swoje wyznanie wiary aby się usprawiedliwić przed kim :przedemną przed "Bogiem"?że nie wierzysz w Niego.Jak prąd z ziemi zniknie tak z nim zniknie cywilizacja komputerowa i archeolog tego nie wykopi po latach i nasz pisanie kto poczyta Nikt .A wiec piszmy i czytajmy puki jest możliwość
-
- local
- Posty: 1
- Rejestracja: czw lut 23, 2006 3:11 am
- Lokalizacja: Kanada
Szanowny Panie,
Zapoznalem sie z Panskim tekstem "Wyznanie wiary". Bardzo mi sie podobal.
Byc moze spodobaja sie Panu moje teksty. Podaje adresy:
http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,4115
http://wiadomosci.onet.pl/1212267,1292, ... SK=9200152
Ten drugi byl wydany drukiem przez miesiecznik Promemoria i dyskutowany zywo na portalu Onet
Z powazaniem
Jan Sidorowicz z Montrealu
Zapoznalem sie z Panskim tekstem "Wyznanie wiary". Bardzo mi sie podobal.
Byc moze spodobaja sie Panu moje teksty. Podaje adresy:
http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,4115
http://wiadomosci.onet.pl/1212267,1292, ... SK=9200152
Ten drugi byl wydany drukiem przez miesiecznik Promemoria i dyskutowany zywo na portalu Onet
Z powazaniem
Jan Sidorowicz z Montrealu
MYSLENIE MA PRZYSZLOSC!
-
- local
- Posty: 3
- Rejestracja: sob lip 01, 2006 10:46 am
- Lokalizacja: Sztokholm
Z powodu podobieństwa moich oraz Pana Zbyszka poznawczych doświadczeń chciałbym podzielić się własnymi na ów temat wspomnieniami. Oto one:
K O Ś C I Ó Ł
Gdzieś pomiędzy jedenastym a trzynastym rokiem życia nurtować zaczęły mnie poważne wątpliwości. Zrodziło to stan chronicznej irytacji praktykami religijnymi, na które prowadzono mnie, niczym barana na niedzielny targ.
Towarzysząc tak rodzicom w wędrówkach do kościoła na Salwator, przyglądałem się w znudzeniu uczestnikom, odprawianych tam mszy świętych. Patrzyłem na te babiny w chustach na głowach, z wzrokiem tępo wlepionym w święte obrazy i drgające płomyki świec. Słyszałem poddańcze ich zawodzenia, gdy w oparach kadzideł wyśpiewywały niekończące się litanie: „…wieżo z kości słoniowej…” itp. Widziałem tam, podobnie jak i ja przyprowadzane dzieci, których uwaga wypełniona była czymś innym zgoła, koncentrując się głównie na pociąganiu za warkocze lub kłuciu dziewczynek szpilkami, miast na słuchaniu kazań i modlitwach. Stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, że dla ludzi tych obojętne jest, o co tu w ogóle chodzi. Baby szukały ciepła atmosfery kościelnej, przepojonej błogą iluzją miłości bliźniego i spływającej z góry, patriarchalnie dodawanej otuchy. Inteligenci, też zatopieni w owej atmosferze, blokowali z nabożnym zapamiętaniem zdolność logicznego myślenia w przekonaniu, że swą samodyscypliną i autocenzurą zapewnią sobie nagrodę w niebiosach. I jedni i drudzy, potwierdzali w mych oczach, że to po prostu zwykły dla nich rytuał, któremu przypisać można pewne magiczne właściwości. (Przywodzić to może na myśl rytualizm opisany przez Roberta Mertona w jego dziele Teoria socjologiczna i struktura społeczna). Dzieci zaś uczyły się tegoż rytuału, by później przez resztę życia, z równie zapamiętałą bezmyślnością odprawiać go, wyłącznie dla tych „oczyszczająco-rozgrzeszających” skutków.
Usiłowałem wyobrazić sobie, czym dla babiny oraz całej reszty musi być Bóg. I dochodziłem do wniosku, że było to obrazową, choć niezbyt wyraźną wizją czegoś w rodzaju wszechpotężnego, doskonale przy tym sprawiedliwego człowieka, kierującego się na podobieństwo ich samych pragnieniami oraz uczuciami. Widziałem, jaką niemożliwością dla tych istot jest cień choćby wątpliwości, czy aby doskonałość boskiej natury daje się pogodzić z odczuwaniem potrzeb oraz pragnień. Z tym infantylnie bezkrytycznym przyjmowaniem kanonów wiary zmuszony więc byłem obcować, tłumiąc wzbierającą niechęć a nawet pogardę. Taki to był wiek młodzieńczy… „chmurny i górny…”.
Nadal nie mogłem ochłonąć z „podziwu” nad łatwością, z którą tłum przechodził do porządku dziennego nad sprzecznościami tkwiącymi w dogmatach, wcale ich nawet nie dostrzegając. Przypisując boskiej naturze umysłowość, tym samym zaś zdolność do rejestrowania wrażeń, ich przetwarzania oraz emitowania w formie myśli, nieświadomie „wyposażali” swego Stwórcę w odpowiadające temu wszystkiemu atrybuty cielesności, w postaci detektorów zmysłowych oraz… mózgu. Dogmat o nieskończonej doskonałości lub doskonałej nieskończoności boskiej natury nie kolidował jakoś w ich głowach z dogmatem o stworzeniu świata. Nie przychodziło im najwidoczniej do głowy, że jakikolwiek akt twórczości, już ze swej natury poprzedzony być musi uświadomieniem sobie braku czegoś oraz wynikającym stąd pragnieniem (uczuciem), by brak ten (niedoskonałość) zaspokoić (uzupełnić). Podobnie do babiny w chuście uodpornieni na wszelką refleksję okazywali się schludni inteligenci, nie dostrzegając na przykład, iż dogmat o stworzeniu świata podważać musi dogmat o wolnej woli, nie do pogodzenia przecież z zasadą predestynacji. Natrętne myśli, niczym koła młyńskie, mełły nieustępliwie wrodzoną cierpliwość oraz wyperswadowywaną sobie tolerancję. Czułem, że wcześniej czy później dojść musi do czegoś, co wyzwoli mnie z intelektualnej opresji. Nadal zmagałem się z natłokiem myśli oraz kolejnych „olśnień”, odnajdując coraz to nowe i nowe absurdy. Gdy tylko usiłowałem wszcząć na ten temat rozmowę, reakcją były wykręty lub rezolutne: - „Aaa!… To tajemnica wiaaa-ry!…” Ponieważ w ciągu kilku kolejnych lat odkryłem tyle aż różnic oddzielających mój sposób widzenia świata od religijnego, zaszokowałem rodzinę ateistyczną deklaracją oraz odmową uczestnictwa w dokościelnych pielgrzymkach. Nastąpiło to w piętnastym roku życia.
Z tych fundamentalnych, religijny światopogląd wspierających sprzeczności, zrodziło się niebawem coś w rodzaju „kontrargumentacyjnej matrycy”. Zaczerpnięty z niej wybór pojęć posłużył mi następnie za platformę do konstruowania własnego poglądu na świat. Zaliczyłem do nich między innymi to, co powszechnie określane jest mianem „duszy”. Od dawna przestała być dla mnie DUSZA bytem realnym. Uważałem, że „coś takiego” nie może w ogóle istnieć, że jest logiczną niedorzecznością. Termin był odtąd dla mnie wyłącznie religijną adaptacją pojęcia UMYSŁ, przemianowaniem go na potrzeby ludzi tęskniących za światem zjawisk nadprzyrodzonych. Było to więc - analogicznie do wyobrażenia „umysł” - u m o w n e tylko miejsce, u m o w n i e egzystujący fragment czasoprzestrzeni. Sens tej umowności wydawał się być identyczny z umownością trójwymiarowego odbicia w lustrze lub przestrzennej głębi, oglądanego w galerii malarskiej artystycznego dzieła.
Nie mogąc oprzeć się sugestywności wrażenia (poprzez błędną identyfikację), że wyłącznie to tylko, co ma jakiś kształt (będąc dzięki temu opisywalne), może być czymś równie realnym, co nasze „własne” ciała – większość z nas ulega z łatwością odruchowi uznawania za rzeczywistą taką tylko „niematerialność” alternatywnego świata, która wyraża się poprzez zmysłowo postrzegalny ruch form i kształtów. Stąd pewnie musiała wziąć się też i wiara w dusze, w „duchowość” Absolutu, lub w „duchowość” także i samego osobowego Boga. Było to najwidoczniej antropomorfizacją (odruchem atawistycznym – prehistoryczną personifikacją żywiołów oraz sił przyrody - od politeizmu po monoteizm) nawet i tego, co z założenia miało być antypodą tej materialności. „Dusza” okazała się więc tworem zrodzonym z życzeniowej racjonalizacji pragnienia (instynktu) przetrwania: „Jeśli w powłoce cielesnej przetrwać nie sposób, przetrwajmy choć w tej duchowej” (?).
Uderzyło mnie później coś jeszcze więcej. Prowadząca do wiary w duchowe formy bytu „życzeniowość” myślenia, okazywała się podobna do wmawiania sobie, iż odbite w lustrze lub wyświetlane na ekranie kinowym, czy też zarejestrowane - jak to ma miejsce dziś na kasetach magnetowidu lub dyskietkach DVD – obrazy, mogą się od nich oderwać, a nawet po stłuczeniu lustra lub zniszczeniu kasety, unieść w przestworza, żyjąc już własnym życiem. A tymczasem giną one bezpowrotnie! Także natychmiast i równie bezpowrotnie ginie OSOBA, gdy tylko rozpada się mózg, w którym osoba ta (jako suma wspomnień) została „zarejestrowana”. Strach przed jej kresem odczuwać może ten tylko, kto - poprzez ciało - identyfikuje się z nią. Pozostaje bowiem to, co nie miało żadnego początku i nigdy nie ujrzy swego końca, to czym naprawdę jesteśmy: …wszechobecną Transświadomością, Absolutem, Bogiem… tym, co po „zapadnięciu się” w którąś z haukingowskich Black Holes (czarnych dziur) „powraca” na drugą stronę otaczającego ją HORYZONTU ZDARZEŃ, do stanu swej pozaczasowej, bezprzestrzennej, a więc i bezpostaciowej równowagi… „sprzed” Big Bangu.
To nie świat niematerialny okazał się być dla mnie światem zdarzeń nadprzyrodzonych („Z J A W” zatem - od określenia „zjawiskowość”). Przeciwnie – to świat materialny, ciąg niezliczonych kształtów… właśnie wszystkie te ciała „materialne”, ożywione i nieożywione, objawiły się w mej świadomości, jako rzeczywistość nieprawdziwa – „zjawiskowa”. Cały dotychczasowy podział na świat materialny oraz niematerialny okazał się więc dezorientujący? Tak! Świat niematerialny okazał się być światem prawdziwym, choć wcale nie nadprzyrodzonym. Świat materialny ujrzałem za to, jako sumę, z j a w i s k o w y c h ze swej natury form i kształtów. Kształty te były jedynie (superstrunowymi, jak dziś się – choć to całkiem bez znaczenia – wydaje) zakapslowaniami energii (bezpostaciowej ze swej natury i bezkształtnej) - jej porcjami. Skupiska ich to ciała, w tym i „nasze własne” ciała. Cały ten gigantyczny zbiór tkwi w czasoprzestrzennym koszyku, którego „parametry” każda żywa istota, począwszy od najprymitywniejszych roślin, poprzez zwierzęta, a na ludziach (do niedawna) skończywszy, na skutek perspektywicznego „przypłaszczenia” percepcji, postrzega oraz pojmuje wyłącznie liniowo. To tak jakby nie móc się na taką aż wznieść wysokość, by dostrzec kulistość ziemi.
Na taki właśnie poziom abstrakcyjnego myślenia wzbił się raz Einstein, nim to co tam „ujrzał”, potwierdzone zostało w drodze eksperymentu. Mimo jednak, że Galileuszowi udało się - z dziewięcioletnim zaledwie opóźnieniem - potwierdzić słuszność „heretyckich” idei Giordana Bruno, zdążył już ów nieszczęśnik żywcem zostać na stosie spalony przez swe głupie otoczenie. Choć porównanie z Einsteinem to wizualizacja jedynie wspomnianej zasady (moją od jego wydolności mózgowej dzieli tyle zapewne, co iloraz szympansa od przeciętnego ludzkiego), nietrudno jednak było mi zrozumieć, że czas obiektywnie istnieć nie może. Nie może przecież obiektywnym (rzeczywistym) bytem być coś, czego pojawianie się i znikanie zależy od rozmaitych innych rzeczy, jak na przykład od poruszania się obserwatora względem źródła światła, od grawitacyjnego zagięcia czasoprzestrzeni itp.
Zarówno czas, jak i wszelkie pozostałe wymiary „koszyka” zależne są od wzajemnego oddziaływania na siebie mas (wspomnianych form, a więc zakapslowań energetycznych). Są więc „pręty” owego „koszyka”, zarówno one jak również i on sam, pozbawione atrybutu immanentności - pojawiając się wraz z Big Bangiem. Są zatem konsekwencją zakłócenia bezruchowej równowagi Bytu Czystego, którego nawet nie powinno określać się „bytem”, bo słowo to zawiera w sobie wyobrażenie tak czasu, jak i miejsca. ZEN-buddyści zastępują to raptownym zaklaśnięciem w dłonie lub przenikliwym wykrzyknięciem pustego znaczeniowo słowa: - „katz!!!”. Prawdziwą rzeczywistością nie mogły być więc już dla mnie ani czas, ani przestrzeń, ani też to co nazywamy materią, z tego prostego powodu, że f o r m a nie jest i nie może - już z samej swej natury - być tym samym, czego wyłącznie jest ona formą. Bryłki lodu unoszące się wokół tonącego w Oceanie Lodowatym Titanica, nie były bytem samoistnym (immanentnym), lecz chwilowym stanem wody, a ostatecznie i naprawdę: w o d ą. Jeśli moim rodzicom oraz nie wdrożonemu w ten typ rozważań otoczeniu, wydawać się mogło, iż to co fizycznie namacalne nie może być czymś nierzeczywistym, to skutek jedynie podświadomej akceptacji odruchowego, quasimatematycznego sylogizmu: „dla nierzeczywistego jest nierzeczywiste zawsze czymś rzeczywistym, tak jak dla nierzeczywistego rzeczywiste jest w równym stopniu nierzeczywiste, co dla rzeczywistego nierzeczywiste”. Świat materialny jest światem nierzeczywistym nie w tym więc oczywiście sensie, co iluzja zmysłowa, halucynacja lub inna jakaś konstrukcja mentalna, lecz w takim samym, co forma nie jest treścią.
Inne ze wspomnianego szeregu pojęć to „Bóg”. B Ó G nie mógł być dla mnie Stwórcą. Okazał się w końcu Prawdziwą Rzeczywistością, czymś co nie jest „zjawą” (jak już powyżej) lecz tym, co faktycznie – tylko i wyłącznie, bez jakiegokolwiek kształtu - „JEST” (olśniło to Mojżesza, najpewniej już w dzieciństwie zainspirowanego herezją Echnatona i Nefretete). Nigdy więcej nie miałem już wątpliwości, że świat - który wydawać się może prawdziwą rzeczywistością - prawdziwą rzeczywistością… nie jest! Nie jest nią z tego prostego powodu, że stanowi kształt tylko i formę tego, co jest bytem prawdziwym lub - by ująć to metaforycznie - „s u b s t a n c j ą” Boga. Ma się tak do prawdziwej rzeczywistości, jak forma ma się do treści. Któż przy zdrowych zmysłach spierałby się bowiem o to, że barwa (np. zieleń) istnieje obiektywnie, w ten sam sposób co i ów liść, którego jest ona kolorem? Albo, że ruch spadającego kamienia, jest bytem realnym (immanentnym) w takim sensie, co ów kamień? Porównywałem to do fali załamującej powierzchnię oceanu, stanowiącej przecież chwilowy (przemijający) kształt owej powierzchni. Pojawia się on i znika. Pozostaje natomiast to, co nawet samą powierzchnię czyniło możliwą, co istniało obiektywnie i pozaczasowo. Bo było, zanim fala się pojawiła, było gdy fala trwała i istnieć będzie, gdy fala już zamrze. Ta „woda”, ten… ocean energii, energii będącej czymś w rodzaju „napięcia” pomiędzy zerową powierzchnią punktu inicjującego Big Bang, a ekspandującą „powierzchnią”, rozprzestrzeniającego się wszechświata… po tym, gdy Jednia, już się „rozszczepiwszy” - rozciąga się następnie w Dwójnię; w świat nierozłączalnych, dychotomicznych przeciwstawień i konfliktów… to zarazem ocean wszechświadomości, wolny od postrzegalnego zmysłowo kształtu oraz opisywalnej formy.
Kreacjonistyczną fiksację uważałem odtąd za implikację prowadzącą do racjonalizacji… irracjonalnego ze swej natury pragnienia wierzących, by Bóg okazał się osobą. Wyobrażenie, że wszechświat musi mieć przyczynę, która jako pierwsza, żadnej takowej już nie potrzebuje, uważałem odtąd za konsekwencję „ewolucyjnie wymuszonego”, ekstrawertycznego sposobu percepcji. Najsilniej bowiem przykuwa uwagę zwierząt, ale także i uwagę większości ludzi - ruch fizyczny . Nie może to rzec jasna dziwić w warunkach brutalnie toczącej się walki o byt, walki o biologiczne (osobnicze) przetrwanie. W konsekwencji obrazowe to pojmowanie, dla którego dominującym elementem opisu są ruchowe zmiany w czasoprzestrzennie odwzorowanej konfiguracji ciał materialnych (tych zakapslowanych porcji energii), cechować musi także i całą uogólniającą interpretację. Od zamierzchłych czasów domniemywał sobie homo sapiens, iż za wyładowaniami przyrodniczych żywiołów, skierowanych „przeciwko niemu” i dla niego „niezrozumiałych”, kryją się inne, potężne, ale - tak jak i on sam - myślące oraz czujące istoty. Tak narodzili się „bogowie”, zastąpieni później monoteizmem. Wierni owemu „fizycznie namacalnemu” pojmowaniu rzeczywistości (wszystko co widzimy jawi się jako podporządkowane zasadzie kauzualności), przerzucali przodkowie nasi zasadę ową z wnętrza obserwowanego obszaru fizycznej interakcji, na „zewnątrz” całego układu, tak jakby winna ona zarazem obowiązywać i samą… PEŁNIĘ, jakby możliwe było jeszcze jakiekolwiek… „na zewnątrz”. Do takiego aż stopnia sugestywne okazuje się być liniowe postrzeganie czasoprzestrzeni.
Hemingway opisał raz interesującą scenę z polowania w Afryce, kiedy to trafiona dalekim strzałem ze sztucera hiena, w obronnym ataku na domniemanego napastnika, rozszarpywać sobie zaczęła zraniony niewidoczną kulą brzuch. W podobny sposób rodzić się musiały i najwcześniejsze wierzenia religijne. Siły groźnych dla człowieka żywiołów zawsze były antropomorfizowane. Monoteizm ujednolicił jedynie przedmiot wierzeń, nie uwalniając ich jednak od personifikacji obiektu kultu, czego wyrazem jest na przykład ingerowanie Stwórcy (wedle wierzeń religijnych) w procesy przyrodnicze lub w prawa fizyki (w losy dla przykładu osób ludzkich).
Tak prezentowany Bóg jest więc czymś w rodzaju hybrydy pojęciowej; jednocześnie pod pewnymi względami bytem materialnym, a pod innymi już nie.
Obwieściwszy więc „całemu światu” mój ateizm, do tego stopnia uległem potrzebie negacji, iż Bóg (nawet ten bezosobowy jego odpowiednik) przestał dla mnie istnieć. Dopiero między 25 a 30 rokiem życia powróciłem do używania tego terminu. Wyposażyłem go za to w odmienne od religijnego znaczenie. Bóg stał się i był już ostatecznie dla mnie bytem po pierwsze - bezosobowym, po drugie zaś - konsekwentnie niematerialnym oraz doskonale czystym, tzn. nie rozpostartym ani w czasie, ani też w przestrzeni. To tylko, co odwzorować można na kanwie czasoprzestrzennej „siatki” – posiadać też może kształt oraz wyróżniki czasowe, plasujące opisywany obiekt w przyczynowo-skutkowym łańcuchu zdarzeń. Niemożliwością byłoby poza tym jakiekolwiek wzajemne „wchodzenie w reakcję”, wszelki kontakt pomiędzy tym, co materialne i tym, co materialności tej jest odwrotnością, zarazem zaś więc jej wykluczeniem. W dodatku religia określała Boga za pomocą słów-określników wyraźnie przypisujących mu płeć oraz pozycję w hierarchii społecznej, co wynika z określenia „Pan”. Jeśli nie jest to krańcową, „zoologicznie” już przyziemną formą antropomorfizacji, to nie wiem doprawdy, jakie słowo lepiej mogłoby to wyrazić. Cała zaś korespondująca z ową hierarchią problematyka aktu stworzenia, też miała swą materialistyczną genezę, bo antropomorfizujący umysł zapożyczał ją sobie ze świata ludzkich potrzeb i problemów.
Następnie - WOLNA WOLA… Obiektywnie nie istnieje! Nie powinno to wszak przerażać, bo subiektywnie… istnieje. Badania, przeprowadzone już w latach siedemdziesiątych przez amerykańskiego neurologa Benjamina Libeta z University of California w San Francisco wydają się potwierdzać, że to co uznałem wówczas za jedyną logiczną możliwość (a więc że „wolny wybór” i tzw. „wolna wola” są po prostu UŚWIADOMIONĄ SOBIE KONIECZNOŚCIĄ) - jest prawdą. Informacja o tych badaniach trafiła mi w ręce teraz właśnie (nomen omen), gdy piszę ten rozdział. (Jakże zadziwiająca bywa celność przypadku). Cytuję więc za sierpniowym (2003), 12 numerem periodyku „Illustrerad Vetenskap”, pisma równie renomowanego, co anglojęzyczny „Science”:
„Obiektami doświadczeń Libeta byli, operowani na epilepsję pacjenci. Podczas operacji tego typu obnaża się mózg poprzez otwarcie czaszki, podczas gdy pacjenci są zupełnie przytomni. Usypianie nie jest konieczne, bo tkanka mózgowa nie odczuwa bólu. Pacjenci sami więc mogą wskazywać chirurgowi drogę do miejsca, które ma być zoperowane. Wielu badaczy wykorzystywało te operacje dla przeprowadzania dobrowolnych eksperymentów.
Libet przytykał do ręki pacjentów jedną elektrodę, drugą zaś do miejsca w mózgu, „odpowiedzialnego” za odczuwanie dotyku w obszarze ręki. Gdy tylko muskał „okolicę rękową” mózgu, wywoływał tym u pacjenta dokładnie to samo wrażenie zmysłowe, jakby dotknięta została jego ręka.
Zaskakujące było jednak, że gdy Libet dotykał mózgu i ręki pacjenta równocześnie, przeżywał to pacjent tak, jakby muśnięcie ręki następowało z wyprzedzeniem czasowym. Nawet gdy Libet wpierw dokonywał muśnięcia mózgu, a następnie dopiero po upływie 150 milisekund dotykał ręki, mówił pacjent, że stymulacja ręki nastąpiła wcześniej. Zdaniem samego Libeta wyjaśnieniem dla tego rezultatu jest, że choć nasza świadomość jest nieco spóźniona w stosunku do przebiegu wypadków, to mózg wprowadza nas w błędne przekonanie o pełnej synchronizacji. Jeśli na przykład wsadzimy palec w filiżankę z kawą, a mózg odbierze z nerwów dotykowych meldunek, że kawa jest gorąca, informacja ta dotrze do naszej świadomości dopiero po mniej więcej połowie sekundy. Zarazem fakt uzmysłowienia sobie temperatury kawy zostaje w pamięci cofnięty o odpowiadające spóźnieniu temu pół sekundy, tak że odczucie iż kawa jest gorąca uprzytamniamy sobie następnie tak, jakby nastąpiło ono w tej samej chwili, co jej dotknięcie.
Według Libeta iluzja ta powstaje w centrum mózgowym, prawdopodobnie talamusie, gdzie sygnały nerwowe, docierające ze wszystkich komórek dotykowych naszego ciała zbiegają się, zanim przekazane zostaną dalej do odpowiednich centrów w mózgu.
W innym znów eksperymencie poprosił on grupę badanych osób o wykonanie ruchu ręką, gdy tylko poczują na to ochotę. Moment podjęcia decyzji należało tylko zarejestrować, przez spojrzenie na specjalnie skonstruowany stoper. W tym samym czasie dokonywał Libet pomiaru ich fal mózgowych na przyrządach EEG. Fale mózgowe ujawniły, że mózg zaczynał przygotowywać ruch ręki 600 milisekund, tzn. trochę ponad pół sekundy wcześniej, zanim rozpoczął się ruch ręki – co odpowiada czasowi potrzebnemu do przeobrażenie się sygnałów nerwowych w skurcz mięśni. Co jednak zaskakujące, to fakt że wszystkie osoby podejmowały swą decyzję wykonania ruchu ręką dopiero 400 milisekund później, czyli tylko 200 milisekund przed wykonaniem ruchu. Nasze odczucie, iż dokonujemy świadomego wyboru może więc być iluzją. Wyniki badań Libeta potwierdzone zostały przez innych naukowców.”
No a z kolei MORALNOŚĆ (w tym również kategorie dobra-zła)? Gdy używać zacząłem później słowa moralność, to nie w znaczeniu już moralizatorskim (klerykalnym). Słowo stało się dla mnie „żelazną” - matematyczną niemal - konsekwencją uświadomienia sobie (wiedzy więc o tym) czym jestem (czym jest każdy z nas), czym naprawdę (a nie, jak nam się wydaje) jest otaczająca rzeczywistość, oraz zrozumienia relacji pomiędzy tą prawdziwą a nieprawdziwą rzeczywistością. W uproszczeniu: jeśli jesteśmy faktycznie tym samym, co i każda inna żywa istota, to spontanicznie, i bez potrzeby jakiegokolwiek samoprzymuszania się, kochać ją będziemy „JAK SIEBIE SAMEGO”. Nie będziemy więc w stanie wyrządzić jej krzywdy, tak jak nie jesteśmy w stanie wyrządzać jej sobie samym. Nie chodzi mi oczywiście o to, że świat upostaciowiony, a więc MAKRO- oraz MIKRO-kosmos - odbierane przez nasze zmysły jako prawdziwe, immanentne byty – są źródłem cierpienia. Chodzi o to, że to NIEWIEDZA (o tym, czym one są i czym sami jesteśmy…) JEST (pośrednio) ŹRÓDŁEM ZŁA ORAZ CIERPIENIA. Inaczej mówiąc: identyfikując się z naszymi ciałami pozwalamy owładnąć się miłości własnej, czyli egoizmowi. Identyfikując się za to z tym, czym naprawdę jesteśmy, a więc z tym, co jest naszą wspólną naturą - Wszechobecną Świadomością, Oceanem Niezniszczalnej Energi, BOGIEM lub ABSOLUTEM - „kochamy bliźniego, jak siebie samego” nie z nakazu bynajmniej, lecz dlatego, że wyrządzając mu zło i zadając mu ból, samym sobie to czynimy. Myśląc tak, przypominam sobie nieodmiennie Matkę Teresę z Kalkuty…
Utożsamianie się bowiem z kształtami lub „powłokami” jest błędem. Tylko my, ludzie, uprzywilejowani jesteśmy zdolnością odkrycia i uświadomienia sobie czym tak naprawdę - JESTEŚMY. Tylko to - o ile to zrozumiemy lub w to przynajmniej UWIERZYMY (nawet poprzez system symboli i metafor tworzących religie), że jesteśmy prawdziwą rzeczywistością, czyli Bogiem – uwolni nas od cierpienia i od potrzeby czynienia zła. Nawet sam Chrystus, oskarżany przez nie rozumiejących Go wrogów o nazywanie siebie „Synem Bożym”, powoływał się na Pismo, gdzie podane było, iż „bogami jesteście”. Oczywiście nie bogami różnymi z osobna, lecz jednym i tym samym BOGIEM.
Inne z takich „kluczowych” pojęć to „wiara”. Słowo W I A R A stało się dla mnie odwrotnością lub zaprzeczeniem określenia WIEDZA. Chodzi mi o „wiedzę” nie naukową oczywiście, lecz w znaczeniu pochodnym od słowa „wiedzieć”. Wiara oznaczać zaczęła dla mnie przyjmowanie relacji i informacji za prawdziwe w oparciu o zaufanie lub ufność pokładaną w osobie informującej. Wiedza zaś jest przyjmowaniem informacji za prawdziwe w drodze samodzielnego poznania, zarówno poprzez doświadczenie (przeżycie, doznanie) tak empiryczne, jak i to uświadomione sobie w procesie własnego wnioskowania logicznego (myślenia lub rozumowania abstrakcyjnego). Stałem się więc „niewierzącym chrześcijaninem”. Starałem się poznać i zrozumieć to, co Jezus uczniowi o imieniu Tomasz przekazał w tajemnicy przed pozostałymi (vide: Ewangelia wg Tomasza)
A M I Ł O Ś Ć ? Jest to pragnienie przetrwania (stymulowane wspomnieniem PRZYJEMNOŚCI) biorące się z błędnej identyfikacji z ciałem. Jeśli identyfikujemy się z tym, czym naprawdę jesteśmy, wypełnia nas prawdziwa miłość, która pragnieniem przetrwania już nie będąc, wyraża się w niechęci do czynienia zła. Miłość powstała w momencie eksplozji ruchu, gdy ruch ten zrodził parametry przestrzeni oraz swój czwarty wymiar - czas. Wywołana tym ruchem ENERGIA, jest napięciem pomiędzy powierzchnią PRAWDZIWEJ RZECZYWISTOŚCI („Królestwa Niebieskiego”), stanowiącą jej bezwymiarowy punkt wyjścia, a więc jej niezakłócony, bezprzestrzenny i pozaczasowy stan, a sferyczną powierzchnią wyznaczającą zasięg ekspandującego kaskadą kształtów kosmosu (Wszechświata). Energia ta jest Bogiem. Stąd i pierwsze prawo fizyki okazuje się być prawem niezniszczalności energii. Wszystkie zaś pozostałe prawa przyrody (odkryte i jeszcze nieodkryte) są dalszymi wariantami owego podstawowego prawa o niezniszczalności energii. Miłość jest adaptacją tegoż prawa do warunków w jakich funkcjonuje materia ożywiona. Prawo o niezniszczalności energi wyraża się poprzez zasadę fizyki o akcji i reakcji, mówiącą, że każdej sile odpowiada (wywołana nią) taka sama siła, tylko odwrotnie skierowana. Gdy więc dwa „nieożywione” ciała kolidują ze sobą (np. meteoryty w próżni kosmicznej), to każde z nich stawia opór utrudniający rozbicie własnej masy (destrukcję, eliminującą lub zmieniającą dotychczasowy kształt) przez energię skupioną w masie ciała drugiego. Gdyby nie były to ciała martwe, lecz obdarzone świadomością ciała ożywione, można byłoby rzec, iż pragną one przetrwać i dlatego świadomie stawiają opór. Miłość wypełniająca świadomość materi ożywionej (organizmów biologicznych) jest więc przetransformowaniem w mentalnej strukturze umysłu tego właśnie prawa fizyki, będącego wyjściowym jakby wariantem dla wszystkich pozostałych praw przyrody. Ewolucja obdarzyła w konsekwencji centralne systemy nerwowe (mózgi) w zdolność do selekcjonowania docierających z zewnątrz sygnałów tak, aby te z nich, które sygnalizowały zdarzenie sprzyjające przetrwaniu – wygaszały niepokój umysłu (nazwane później przez ludzi przyjemnością), a inne… sygnalizujące zagrożenie dla przetrwania, przeciwnie - wzmagały ów niepokój (nazwany nieprzyjemnością lub bólem). Tak powstały pojęcia ZŁA oraz DOBRA.
Identyfikacja jest więc najważniejszym, bo kluczową rolę odgrywającym czynnikiem, zarówno w powstawaniu konstrukcji mentalnej o nazwie Miłość, jak i w wywoływaniu stanu mentalnego zwanego wolą lub aktem woli. Wystarczy zaczerpnąć garść spostrzeżeń z introspekcji, by przekonać się o subiektywiźmie odczuwania tegoż stanu, a więc i o jego iluzoryczności. Przypomnijmy sobie tylko, co dzieje się z nami podczas oglądania jakiegoś emocjonującego filmu w kinie. Nie trudno skonstatować, że popadamy wówczas w stan głębokiej identyfikacji z główną postacią filmu. Czy wola nasza jest wtedy rzeczywiście WOLNA, określmy ją dla jasności słowem - niezależna? Czyż nie stała się ona całkowicie podporządkowana woli reżysera, który tak a nie inaczej pokierował czynami (decyzjami) bohatera filmowej fabuły? Identyfikacja z obiektem obserwacji sprawiła, że cokolwiek bohater filmu by nie wyczyniał, przeżywane jest jako zgodne z aktem naszej własnej woli. Podobny skutek wywołuje utożsamianie się z „własnym” ciałem. Śledząc z uwagą przebiegający w mózgu proces myślowy, identyfikujemy się z każdą pojawiającą się tam myślą w takim stopniu, iż wydaje się nam, jakby toczył się on pod naszą kontrolą, a więc… zgodnie z naszą wolą. A przecież nic bardziej złudnego…
Wychodząc z założenia, że o sensie życia rozstrzyga znalezienie odpowiedzi na pytania tego typu, jak: „O co w tym wszystkim chodzi?” lub „Czym to wszystko jest?” - dokonałem kiedyś bilansu mych w tej kwestii poszukiwań. Posługując się terminami zaczerpniętymi z arsenału zwykłych na ten temat wyobrażeń, powiedziałbym tak: - Odejść od Boga musiałem, aby móc do „Niego” wrócić i „ujrzeć” takim, jakim w rzeczywistości jest. Wróciłem więc do punktu wyjścia, zamykając cykl poznania. Okazało się bowiem, że cała rzeczywistość (którą początkowo brałem za prawdziwą), jest tylko rozciągnięciem lub rozpostarciem, a następnie odwzorowaniem jakby na czasoprzestrzennej „siatce wielowymiarowości”… JEDNEGO I TEGO SAMEGO; tego co ze swej natury jest bezwymiarowe, a więc poza(bez)czasowe i bezkształtne, a więc bezprzestrzenne. Rzeczywistość tę można byłoby porównać do rozciągnięcia się bezwymiarowości punktu we wszystkich kierunkach… w wielowymiarowość czasoprzestrzeni. Jest to chwilowy stan tego, co - bez względu na ów stan – J E S T. Stan to więc tylko bezpostaciowego a w konsekwencji i bezosobowego Boga=Absolutu; a zatem tego właściwie, co nie podlegając jakiemukolwiek opisowi, nie może też mieć żadnej nazwy.
Przypadkowa zbieżność imion to humorystyczny skądinąd powód do snucia pouczającej analogii z postawą pewnego apostoła, wyrażającą się w niechęci do autorytetów i do przyjmowania prawd „na wiarę”. Zbieżność to o tyle zabawniejsza, że wywodząca się od wspomnianego apostoła „Ewangelia wg Tomasza” (wraz z wieloma innymi jeszcze zakazanymi w III wieku decyzją władz kościelnych), odkryta została w Nag Hammadi nad Nilem w grudniu 1945 roku - wtedy akurat, gdy sam się urodziłem.
Nie żałuję więc, że nim osiągnąłem próg faktycznej dojrzałości – jeszcze jako nastolatek - stałem się i ateistą i zwolennikiem marksizmu. Myliłem się, lecz wiem dzięki temu przynajmniej, czemu obie te koncepcje rzeczywistości są błędne i dlaczego błędność ich zrodziła zło. Myliłem się, ale… „kto nie szuka – nie błądzi”. Zyskuje być może „gwarancję” uniknięcia pomyłki, płaci jednak nazbyt wysoką cenę. Nadal bowiem tkwić musi on w błędzie - o ile już tkwił - albo też skaże się na wiarę, czyli zależność od wiedzy lub… niewiedzy innych. Z tego właśnie powodu bardziej cenię ludzi o poglądach błędnych, lecz własnych, niż bez jakichkolwiek poglądów. Wcześniej, czy później do prawdy się dociera… Ten jednak komu brak jej nie doskwiera, umrze równie głupi, jak się urodził.
Buszując kiedyś wśród korali archipelagu malediwskiego doznałem oszołomienia wymyślnością podwodnych kształtów i „kakofonią” bajecznie migotających tam barw. Dla przywrócenia odpowiedniego dystansu spojrzałem w górę ku połyskującej wysoko nade mną powierzchni oceanu i nagle uzmysłowiłem sobie, że widzę ją tylko dzięki marszczącym jej powierzchnię falom. Gdyby pozostała ona gładka i spokojna, żadna granica między wodą a niebem nie byłaby widoczna. Podobnie czysta i gładka powierzchnia umysłu nie oddziela nas od Prawdziwej Rzeczywistości, zwanej często Bogiem. Stajemy się więc jednym z Nim. Wiatrem budzącym fale myśli - są pragnienia. To one mącą nasz umysł, nie pozwalając dostrzec tego, co tkwi przed samym naszym nosem.
Zetknięcie umysłu z Bogiem (Prawdziwą Rzeczywistością, „Królestwem Niebieskim”, czy też Absolutem) wyzwala identyfikację, którą nazywamy Miłością przez wielkie „m”. Miłość jest niczym innym jak utożsamianiem się z przedmiotem zainteresowania, ponieważ miłość - będąc pragnieniem przetrwania (a więc i pragnieniem przyjemności) - jest i tak nieodłącznym składnikiem każdej świadomości. Pierwszą rzeczą, z którą identyfikujemy się po urodzeniu jest przecież zawsze… „nasze własne” ciało. Kochamy tylko to, z czym się identyfikujemy. Jest to najniższy szczebel miłości, tzw. miłość własna, zwana też egoizmem. Obejmując zasięgiem swego egoizmu inne (poza własnym) żywe lub martwe ciała, wstępujemy na coraz to wyższe i wyższe - kolejne szczeble miłości. Wyższym takim szczeblem jest np. miłość do członków swej rodziny. Miłość do bliźnich to forma jeszcze wyższa. Identyfikujemy się już bowiem ze wszystkimi, podobnie jak przeżywała to Matka Teresa z Kalkuty. Jest to miłość chrześcijańska. Miłość ta jest już bardzo bliską tej miłości, którą rodzi poznanie Boga, a więc… poznanie prawdziwej natury rzeczywistości.
Toteż nie zmarnowałem życia.Wolałem WIEDZIEĆ – zamiast wierzyć! Jestem więc… „niewierzącym chrześcijaninem”. GNOSIS - to rodzaj „wejrzenia”, którym udało się Chrystusowi obdarzyć niektórych ze swych adeptów, wśród nich i mego imiennika. Ta droga do poznawania prawdziwej rzeczywistości jest dostępna nie tylko chrześcijanom ale stoi otworem dla wszystkich, także i dla niewierzących. Nawet różnica pomiędzy bezosobowym a osobowym pojmowaniem Absolutu nie musi być barierą odgradzającą … wiedzących od wierzących. Inaczej mówiąc: - jeśli akt poznawania Prawdziwej Rzeczywistości (Boga) jest doświadczeniem, a więc tym wszystkim, co wypełnia pole świadomości pomiędzy podmiotem a przedmiotem zainteresowania, to wypełnia je również znajdujący się w tym polu akt woli (wola poznania). W takiej sytuacji nie ma praktycznego znaczenia, czy akt ten przypiszemy obiektowi, czy też subiektowi przeżycia, skoro jest on i tak… jednym tylko i tym samym aktem woli. Na użytek więc tych, co nie pojmują abstrakcji („bezkształtnej i do niczego niepodobnej”) możnaby uznać go w jakimś sensie (np. symbolicznie – jako substytut niepojmowalnej prawdy) za „akt boskiej woli”. W jednym i drugim przypadku i tak przecież wyraża się to miłością (nie tą w potocznym rozumieniu, lecz tą przez wielkie „M” – transcendentalną miłością Matki Teresy). I nie ma tu znaczenia, czy ów „stan ducha” wywołany zostanie aktem woli Boga osobowego, czy też aktem woli (nawet jeśli subiektywnie tylko istniejącej) osoby ludzkiej, odmienionej tylko wewnętrznie przez sam fakt odkrycia Prawdziwej Rzeczywistosci (Boga bezosobowego… Królestwa Niebieskiego, itd). W tym drugim przypadku uwalniamy się zarazem od uwłaczającego człowieczej godności (wszak: „Człowiek to brzmi dumnie!”) piętna syndromu motywacyjnego - „kij-marchewka”.
Jedynie na poziomie bytu, gdzie rozgrywa się życie osobowe, brakowało mi (z wyjątkiem trzech lat przerwy) szczęścia rodzinnego i tzw. ogniska domowego. Wtedy tylko jednak, gdy zapominałem czym jestem. Nic nie zmusza bowiem do ogłupiającego tkwienia w trywialiźmie błędnych identyfikacji. Na poziomie bezosobowym bilans mych doświadczeń okazał się wreszcie całkiem i ostatecznie pozytywny. I nie mogą mego sukcesu pomniejszyć niepowodzenia w wymiarze osobowym. Jeśli nawet przyszło mi znosić trudny, bo sprzeczny z naturalnym (a więc i „boskim”) prawem typ samotniczej egzystencji, to nie żałuję podjętej w 1975 roku decyzji o zdemaskowaniu cenzury. Stała się ona wprawdzie przyczyną obecnego stanu, była jednak zarazem nieuchronną konsekwencją mych poszukiwań. A wszystko przecież, czego osiągnięcie wymaga poświęceń i wyrzeczeń, musi mieć właściwą sobie, bólem mierzoną „cenę”.
Tomasz Strzyżewski
K O Ś C I Ó Ł
Gdzieś pomiędzy jedenastym a trzynastym rokiem życia nurtować zaczęły mnie poważne wątpliwości. Zrodziło to stan chronicznej irytacji praktykami religijnymi, na które prowadzono mnie, niczym barana na niedzielny targ.
Towarzysząc tak rodzicom w wędrówkach do kościoła na Salwator, przyglądałem się w znudzeniu uczestnikom, odprawianych tam mszy świętych. Patrzyłem na te babiny w chustach na głowach, z wzrokiem tępo wlepionym w święte obrazy i drgające płomyki świec. Słyszałem poddańcze ich zawodzenia, gdy w oparach kadzideł wyśpiewywały niekończące się litanie: „…wieżo z kości słoniowej…” itp. Widziałem tam, podobnie jak i ja przyprowadzane dzieci, których uwaga wypełniona była czymś innym zgoła, koncentrując się głównie na pociąganiu za warkocze lub kłuciu dziewczynek szpilkami, miast na słuchaniu kazań i modlitwach. Stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, że dla ludzi tych obojętne jest, o co tu w ogóle chodzi. Baby szukały ciepła atmosfery kościelnej, przepojonej błogą iluzją miłości bliźniego i spływającej z góry, patriarchalnie dodawanej otuchy. Inteligenci, też zatopieni w owej atmosferze, blokowali z nabożnym zapamiętaniem zdolność logicznego myślenia w przekonaniu, że swą samodyscypliną i autocenzurą zapewnią sobie nagrodę w niebiosach. I jedni i drudzy, potwierdzali w mych oczach, że to po prostu zwykły dla nich rytuał, któremu przypisać można pewne magiczne właściwości. (Przywodzić to może na myśl rytualizm opisany przez Roberta Mertona w jego dziele Teoria socjologiczna i struktura społeczna). Dzieci zaś uczyły się tegoż rytuału, by później przez resztę życia, z równie zapamiętałą bezmyślnością odprawiać go, wyłącznie dla tych „oczyszczająco-rozgrzeszających” skutków.
Usiłowałem wyobrazić sobie, czym dla babiny oraz całej reszty musi być Bóg. I dochodziłem do wniosku, że było to obrazową, choć niezbyt wyraźną wizją czegoś w rodzaju wszechpotężnego, doskonale przy tym sprawiedliwego człowieka, kierującego się na podobieństwo ich samych pragnieniami oraz uczuciami. Widziałem, jaką niemożliwością dla tych istot jest cień choćby wątpliwości, czy aby doskonałość boskiej natury daje się pogodzić z odczuwaniem potrzeb oraz pragnień. Z tym infantylnie bezkrytycznym przyjmowaniem kanonów wiary zmuszony więc byłem obcować, tłumiąc wzbierającą niechęć a nawet pogardę. Taki to był wiek młodzieńczy… „chmurny i górny…”.
Nadal nie mogłem ochłonąć z „podziwu” nad łatwością, z którą tłum przechodził do porządku dziennego nad sprzecznościami tkwiącymi w dogmatach, wcale ich nawet nie dostrzegając. Przypisując boskiej naturze umysłowość, tym samym zaś zdolność do rejestrowania wrażeń, ich przetwarzania oraz emitowania w formie myśli, nieświadomie „wyposażali” swego Stwórcę w odpowiadające temu wszystkiemu atrybuty cielesności, w postaci detektorów zmysłowych oraz… mózgu. Dogmat o nieskończonej doskonałości lub doskonałej nieskończoności boskiej natury nie kolidował jakoś w ich głowach z dogmatem o stworzeniu świata. Nie przychodziło im najwidoczniej do głowy, że jakikolwiek akt twórczości, już ze swej natury poprzedzony być musi uświadomieniem sobie braku czegoś oraz wynikającym stąd pragnieniem (uczuciem), by brak ten (niedoskonałość) zaspokoić (uzupełnić). Podobnie do babiny w chuście uodpornieni na wszelką refleksję okazywali się schludni inteligenci, nie dostrzegając na przykład, iż dogmat o stworzeniu świata podważać musi dogmat o wolnej woli, nie do pogodzenia przecież z zasadą predestynacji. Natrętne myśli, niczym koła młyńskie, mełły nieustępliwie wrodzoną cierpliwość oraz wyperswadowywaną sobie tolerancję. Czułem, że wcześniej czy później dojść musi do czegoś, co wyzwoli mnie z intelektualnej opresji. Nadal zmagałem się z natłokiem myśli oraz kolejnych „olśnień”, odnajdując coraz to nowe i nowe absurdy. Gdy tylko usiłowałem wszcząć na ten temat rozmowę, reakcją były wykręty lub rezolutne: - „Aaa!… To tajemnica wiaaa-ry!…” Ponieważ w ciągu kilku kolejnych lat odkryłem tyle aż różnic oddzielających mój sposób widzenia świata od religijnego, zaszokowałem rodzinę ateistyczną deklaracją oraz odmową uczestnictwa w dokościelnych pielgrzymkach. Nastąpiło to w piętnastym roku życia.
Z tych fundamentalnych, religijny światopogląd wspierających sprzeczności, zrodziło się niebawem coś w rodzaju „kontrargumentacyjnej matrycy”. Zaczerpnięty z niej wybór pojęć posłużył mi następnie za platformę do konstruowania własnego poglądu na świat. Zaliczyłem do nich między innymi to, co powszechnie określane jest mianem „duszy”. Od dawna przestała być dla mnie DUSZA bytem realnym. Uważałem, że „coś takiego” nie może w ogóle istnieć, że jest logiczną niedorzecznością. Termin był odtąd dla mnie wyłącznie religijną adaptacją pojęcia UMYSŁ, przemianowaniem go na potrzeby ludzi tęskniących za światem zjawisk nadprzyrodzonych. Było to więc - analogicznie do wyobrażenia „umysł” - u m o w n e tylko miejsce, u m o w n i e egzystujący fragment czasoprzestrzeni. Sens tej umowności wydawał się być identyczny z umownością trójwymiarowego odbicia w lustrze lub przestrzennej głębi, oglądanego w galerii malarskiej artystycznego dzieła.
Nie mogąc oprzeć się sugestywności wrażenia (poprzez błędną identyfikację), że wyłącznie to tylko, co ma jakiś kształt (będąc dzięki temu opisywalne), może być czymś równie realnym, co nasze „własne” ciała – większość z nas ulega z łatwością odruchowi uznawania za rzeczywistą taką tylko „niematerialność” alternatywnego świata, która wyraża się poprzez zmysłowo postrzegalny ruch form i kształtów. Stąd pewnie musiała wziąć się też i wiara w dusze, w „duchowość” Absolutu, lub w „duchowość” także i samego osobowego Boga. Było to najwidoczniej antropomorfizacją (odruchem atawistycznym – prehistoryczną personifikacją żywiołów oraz sił przyrody - od politeizmu po monoteizm) nawet i tego, co z założenia miało być antypodą tej materialności. „Dusza” okazała się więc tworem zrodzonym z życzeniowej racjonalizacji pragnienia (instynktu) przetrwania: „Jeśli w powłoce cielesnej przetrwać nie sposób, przetrwajmy choć w tej duchowej” (?).
Uderzyło mnie później coś jeszcze więcej. Prowadząca do wiary w duchowe formy bytu „życzeniowość” myślenia, okazywała się podobna do wmawiania sobie, iż odbite w lustrze lub wyświetlane na ekranie kinowym, czy też zarejestrowane - jak to ma miejsce dziś na kasetach magnetowidu lub dyskietkach DVD – obrazy, mogą się od nich oderwać, a nawet po stłuczeniu lustra lub zniszczeniu kasety, unieść w przestworza, żyjąc już własnym życiem. A tymczasem giną one bezpowrotnie! Także natychmiast i równie bezpowrotnie ginie OSOBA, gdy tylko rozpada się mózg, w którym osoba ta (jako suma wspomnień) została „zarejestrowana”. Strach przed jej kresem odczuwać może ten tylko, kto - poprzez ciało - identyfikuje się z nią. Pozostaje bowiem to, co nie miało żadnego początku i nigdy nie ujrzy swego końca, to czym naprawdę jesteśmy: …wszechobecną Transświadomością, Absolutem, Bogiem… tym, co po „zapadnięciu się” w którąś z haukingowskich Black Holes (czarnych dziur) „powraca” na drugą stronę otaczającego ją HORYZONTU ZDARZEŃ, do stanu swej pozaczasowej, bezprzestrzennej, a więc i bezpostaciowej równowagi… „sprzed” Big Bangu.
To nie świat niematerialny okazał się być dla mnie światem zdarzeń nadprzyrodzonych („Z J A W” zatem - od określenia „zjawiskowość”). Przeciwnie – to świat materialny, ciąg niezliczonych kształtów… właśnie wszystkie te ciała „materialne”, ożywione i nieożywione, objawiły się w mej świadomości, jako rzeczywistość nieprawdziwa – „zjawiskowa”. Cały dotychczasowy podział na świat materialny oraz niematerialny okazał się więc dezorientujący? Tak! Świat niematerialny okazał się być światem prawdziwym, choć wcale nie nadprzyrodzonym. Świat materialny ujrzałem za to, jako sumę, z j a w i s k o w y c h ze swej natury form i kształtów. Kształty te były jedynie (superstrunowymi, jak dziś się – choć to całkiem bez znaczenia – wydaje) zakapslowaniami energii (bezpostaciowej ze swej natury i bezkształtnej) - jej porcjami. Skupiska ich to ciała, w tym i „nasze własne” ciała. Cały ten gigantyczny zbiór tkwi w czasoprzestrzennym koszyku, którego „parametry” każda żywa istota, począwszy od najprymitywniejszych roślin, poprzez zwierzęta, a na ludziach (do niedawna) skończywszy, na skutek perspektywicznego „przypłaszczenia” percepcji, postrzega oraz pojmuje wyłącznie liniowo. To tak jakby nie móc się na taką aż wznieść wysokość, by dostrzec kulistość ziemi.
Na taki właśnie poziom abstrakcyjnego myślenia wzbił się raz Einstein, nim to co tam „ujrzał”, potwierdzone zostało w drodze eksperymentu. Mimo jednak, że Galileuszowi udało się - z dziewięcioletnim zaledwie opóźnieniem - potwierdzić słuszność „heretyckich” idei Giordana Bruno, zdążył już ów nieszczęśnik żywcem zostać na stosie spalony przez swe głupie otoczenie. Choć porównanie z Einsteinem to wizualizacja jedynie wspomnianej zasady (moją od jego wydolności mózgowej dzieli tyle zapewne, co iloraz szympansa od przeciętnego ludzkiego), nietrudno jednak było mi zrozumieć, że czas obiektywnie istnieć nie może. Nie może przecież obiektywnym (rzeczywistym) bytem być coś, czego pojawianie się i znikanie zależy od rozmaitych innych rzeczy, jak na przykład od poruszania się obserwatora względem źródła światła, od grawitacyjnego zagięcia czasoprzestrzeni itp.
Zarówno czas, jak i wszelkie pozostałe wymiary „koszyka” zależne są od wzajemnego oddziaływania na siebie mas (wspomnianych form, a więc zakapslowań energetycznych). Są więc „pręty” owego „koszyka”, zarówno one jak również i on sam, pozbawione atrybutu immanentności - pojawiając się wraz z Big Bangiem. Są zatem konsekwencją zakłócenia bezruchowej równowagi Bytu Czystego, którego nawet nie powinno określać się „bytem”, bo słowo to zawiera w sobie wyobrażenie tak czasu, jak i miejsca. ZEN-buddyści zastępują to raptownym zaklaśnięciem w dłonie lub przenikliwym wykrzyknięciem pustego znaczeniowo słowa: - „katz!!!”. Prawdziwą rzeczywistością nie mogły być więc już dla mnie ani czas, ani przestrzeń, ani też to co nazywamy materią, z tego prostego powodu, że f o r m a nie jest i nie może - już z samej swej natury - być tym samym, czego wyłącznie jest ona formą. Bryłki lodu unoszące się wokół tonącego w Oceanie Lodowatym Titanica, nie były bytem samoistnym (immanentnym), lecz chwilowym stanem wody, a ostatecznie i naprawdę: w o d ą. Jeśli moim rodzicom oraz nie wdrożonemu w ten typ rozważań otoczeniu, wydawać się mogło, iż to co fizycznie namacalne nie może być czymś nierzeczywistym, to skutek jedynie podświadomej akceptacji odruchowego, quasimatematycznego sylogizmu: „dla nierzeczywistego jest nierzeczywiste zawsze czymś rzeczywistym, tak jak dla nierzeczywistego rzeczywiste jest w równym stopniu nierzeczywiste, co dla rzeczywistego nierzeczywiste”. Świat materialny jest światem nierzeczywistym nie w tym więc oczywiście sensie, co iluzja zmysłowa, halucynacja lub inna jakaś konstrukcja mentalna, lecz w takim samym, co forma nie jest treścią.
Inne ze wspomnianego szeregu pojęć to „Bóg”. B Ó G nie mógł być dla mnie Stwórcą. Okazał się w końcu Prawdziwą Rzeczywistością, czymś co nie jest „zjawą” (jak już powyżej) lecz tym, co faktycznie – tylko i wyłącznie, bez jakiegokolwiek kształtu - „JEST” (olśniło to Mojżesza, najpewniej już w dzieciństwie zainspirowanego herezją Echnatona i Nefretete). Nigdy więcej nie miałem już wątpliwości, że świat - który wydawać się może prawdziwą rzeczywistością - prawdziwą rzeczywistością… nie jest! Nie jest nią z tego prostego powodu, że stanowi kształt tylko i formę tego, co jest bytem prawdziwym lub - by ująć to metaforycznie - „s u b s t a n c j ą” Boga. Ma się tak do prawdziwej rzeczywistości, jak forma ma się do treści. Któż przy zdrowych zmysłach spierałby się bowiem o to, że barwa (np. zieleń) istnieje obiektywnie, w ten sam sposób co i ów liść, którego jest ona kolorem? Albo, że ruch spadającego kamienia, jest bytem realnym (immanentnym) w takim sensie, co ów kamień? Porównywałem to do fali załamującej powierzchnię oceanu, stanowiącej przecież chwilowy (przemijający) kształt owej powierzchni. Pojawia się on i znika. Pozostaje natomiast to, co nawet samą powierzchnię czyniło możliwą, co istniało obiektywnie i pozaczasowo. Bo było, zanim fala się pojawiła, było gdy fala trwała i istnieć będzie, gdy fala już zamrze. Ta „woda”, ten… ocean energii, energii będącej czymś w rodzaju „napięcia” pomiędzy zerową powierzchnią punktu inicjującego Big Bang, a ekspandującą „powierzchnią”, rozprzestrzeniającego się wszechświata… po tym, gdy Jednia, już się „rozszczepiwszy” - rozciąga się następnie w Dwójnię; w świat nierozłączalnych, dychotomicznych przeciwstawień i konfliktów… to zarazem ocean wszechświadomości, wolny od postrzegalnego zmysłowo kształtu oraz opisywalnej formy.
Kreacjonistyczną fiksację uważałem odtąd za implikację prowadzącą do racjonalizacji… irracjonalnego ze swej natury pragnienia wierzących, by Bóg okazał się osobą. Wyobrażenie, że wszechświat musi mieć przyczynę, która jako pierwsza, żadnej takowej już nie potrzebuje, uważałem odtąd za konsekwencję „ewolucyjnie wymuszonego”, ekstrawertycznego sposobu percepcji. Najsilniej bowiem przykuwa uwagę zwierząt, ale także i uwagę większości ludzi - ruch fizyczny . Nie może to rzec jasna dziwić w warunkach brutalnie toczącej się walki o byt, walki o biologiczne (osobnicze) przetrwanie. W konsekwencji obrazowe to pojmowanie, dla którego dominującym elementem opisu są ruchowe zmiany w czasoprzestrzennie odwzorowanej konfiguracji ciał materialnych (tych zakapslowanych porcji energii), cechować musi także i całą uogólniającą interpretację. Od zamierzchłych czasów domniemywał sobie homo sapiens, iż za wyładowaniami przyrodniczych żywiołów, skierowanych „przeciwko niemu” i dla niego „niezrozumiałych”, kryją się inne, potężne, ale - tak jak i on sam - myślące oraz czujące istoty. Tak narodzili się „bogowie”, zastąpieni później monoteizmem. Wierni owemu „fizycznie namacalnemu” pojmowaniu rzeczywistości (wszystko co widzimy jawi się jako podporządkowane zasadzie kauzualności), przerzucali przodkowie nasi zasadę ową z wnętrza obserwowanego obszaru fizycznej interakcji, na „zewnątrz” całego układu, tak jakby winna ona zarazem obowiązywać i samą… PEŁNIĘ, jakby możliwe było jeszcze jakiekolwiek… „na zewnątrz”. Do takiego aż stopnia sugestywne okazuje się być liniowe postrzeganie czasoprzestrzeni.
Hemingway opisał raz interesującą scenę z polowania w Afryce, kiedy to trafiona dalekim strzałem ze sztucera hiena, w obronnym ataku na domniemanego napastnika, rozszarpywać sobie zaczęła zraniony niewidoczną kulą brzuch. W podobny sposób rodzić się musiały i najwcześniejsze wierzenia religijne. Siły groźnych dla człowieka żywiołów zawsze były antropomorfizowane. Monoteizm ujednolicił jedynie przedmiot wierzeń, nie uwalniając ich jednak od personifikacji obiektu kultu, czego wyrazem jest na przykład ingerowanie Stwórcy (wedle wierzeń religijnych) w procesy przyrodnicze lub w prawa fizyki (w losy dla przykładu osób ludzkich).
Tak prezentowany Bóg jest więc czymś w rodzaju hybrydy pojęciowej; jednocześnie pod pewnymi względami bytem materialnym, a pod innymi już nie.
Obwieściwszy więc „całemu światu” mój ateizm, do tego stopnia uległem potrzebie negacji, iż Bóg (nawet ten bezosobowy jego odpowiednik) przestał dla mnie istnieć. Dopiero między 25 a 30 rokiem życia powróciłem do używania tego terminu. Wyposażyłem go za to w odmienne od religijnego znaczenie. Bóg stał się i był już ostatecznie dla mnie bytem po pierwsze - bezosobowym, po drugie zaś - konsekwentnie niematerialnym oraz doskonale czystym, tzn. nie rozpostartym ani w czasie, ani też w przestrzeni. To tylko, co odwzorować można na kanwie czasoprzestrzennej „siatki” – posiadać też może kształt oraz wyróżniki czasowe, plasujące opisywany obiekt w przyczynowo-skutkowym łańcuchu zdarzeń. Niemożliwością byłoby poza tym jakiekolwiek wzajemne „wchodzenie w reakcję”, wszelki kontakt pomiędzy tym, co materialne i tym, co materialności tej jest odwrotnością, zarazem zaś więc jej wykluczeniem. W dodatku religia określała Boga za pomocą słów-określników wyraźnie przypisujących mu płeć oraz pozycję w hierarchii społecznej, co wynika z określenia „Pan”. Jeśli nie jest to krańcową, „zoologicznie” już przyziemną formą antropomorfizacji, to nie wiem doprawdy, jakie słowo lepiej mogłoby to wyrazić. Cała zaś korespondująca z ową hierarchią problematyka aktu stworzenia, też miała swą materialistyczną genezę, bo antropomorfizujący umysł zapożyczał ją sobie ze świata ludzkich potrzeb i problemów.
Następnie - WOLNA WOLA… Obiektywnie nie istnieje! Nie powinno to wszak przerażać, bo subiektywnie… istnieje. Badania, przeprowadzone już w latach siedemdziesiątych przez amerykańskiego neurologa Benjamina Libeta z University of California w San Francisco wydają się potwierdzać, że to co uznałem wówczas za jedyną logiczną możliwość (a więc że „wolny wybór” i tzw. „wolna wola” są po prostu UŚWIADOMIONĄ SOBIE KONIECZNOŚCIĄ) - jest prawdą. Informacja o tych badaniach trafiła mi w ręce teraz właśnie (nomen omen), gdy piszę ten rozdział. (Jakże zadziwiająca bywa celność przypadku). Cytuję więc za sierpniowym (2003), 12 numerem periodyku „Illustrerad Vetenskap”, pisma równie renomowanego, co anglojęzyczny „Science”:
„Obiektami doświadczeń Libeta byli, operowani na epilepsję pacjenci. Podczas operacji tego typu obnaża się mózg poprzez otwarcie czaszki, podczas gdy pacjenci są zupełnie przytomni. Usypianie nie jest konieczne, bo tkanka mózgowa nie odczuwa bólu. Pacjenci sami więc mogą wskazywać chirurgowi drogę do miejsca, które ma być zoperowane. Wielu badaczy wykorzystywało te operacje dla przeprowadzania dobrowolnych eksperymentów.
Libet przytykał do ręki pacjentów jedną elektrodę, drugą zaś do miejsca w mózgu, „odpowiedzialnego” za odczuwanie dotyku w obszarze ręki. Gdy tylko muskał „okolicę rękową” mózgu, wywoływał tym u pacjenta dokładnie to samo wrażenie zmysłowe, jakby dotknięta została jego ręka.
Zaskakujące było jednak, że gdy Libet dotykał mózgu i ręki pacjenta równocześnie, przeżywał to pacjent tak, jakby muśnięcie ręki następowało z wyprzedzeniem czasowym. Nawet gdy Libet wpierw dokonywał muśnięcia mózgu, a następnie dopiero po upływie 150 milisekund dotykał ręki, mówił pacjent, że stymulacja ręki nastąpiła wcześniej. Zdaniem samego Libeta wyjaśnieniem dla tego rezultatu jest, że choć nasza świadomość jest nieco spóźniona w stosunku do przebiegu wypadków, to mózg wprowadza nas w błędne przekonanie o pełnej synchronizacji. Jeśli na przykład wsadzimy palec w filiżankę z kawą, a mózg odbierze z nerwów dotykowych meldunek, że kawa jest gorąca, informacja ta dotrze do naszej świadomości dopiero po mniej więcej połowie sekundy. Zarazem fakt uzmysłowienia sobie temperatury kawy zostaje w pamięci cofnięty o odpowiadające spóźnieniu temu pół sekundy, tak że odczucie iż kawa jest gorąca uprzytamniamy sobie następnie tak, jakby nastąpiło ono w tej samej chwili, co jej dotknięcie.
Według Libeta iluzja ta powstaje w centrum mózgowym, prawdopodobnie talamusie, gdzie sygnały nerwowe, docierające ze wszystkich komórek dotykowych naszego ciała zbiegają się, zanim przekazane zostaną dalej do odpowiednich centrów w mózgu.
W innym znów eksperymencie poprosił on grupę badanych osób o wykonanie ruchu ręką, gdy tylko poczują na to ochotę. Moment podjęcia decyzji należało tylko zarejestrować, przez spojrzenie na specjalnie skonstruowany stoper. W tym samym czasie dokonywał Libet pomiaru ich fal mózgowych na przyrządach EEG. Fale mózgowe ujawniły, że mózg zaczynał przygotowywać ruch ręki 600 milisekund, tzn. trochę ponad pół sekundy wcześniej, zanim rozpoczął się ruch ręki – co odpowiada czasowi potrzebnemu do przeobrażenie się sygnałów nerwowych w skurcz mięśni. Co jednak zaskakujące, to fakt że wszystkie osoby podejmowały swą decyzję wykonania ruchu ręką dopiero 400 milisekund później, czyli tylko 200 milisekund przed wykonaniem ruchu. Nasze odczucie, iż dokonujemy świadomego wyboru może więc być iluzją. Wyniki badań Libeta potwierdzone zostały przez innych naukowców.”
No a z kolei MORALNOŚĆ (w tym również kategorie dobra-zła)? Gdy używać zacząłem później słowa moralność, to nie w znaczeniu już moralizatorskim (klerykalnym). Słowo stało się dla mnie „żelazną” - matematyczną niemal - konsekwencją uświadomienia sobie (wiedzy więc o tym) czym jestem (czym jest każdy z nas), czym naprawdę (a nie, jak nam się wydaje) jest otaczająca rzeczywistość, oraz zrozumienia relacji pomiędzy tą prawdziwą a nieprawdziwą rzeczywistością. W uproszczeniu: jeśli jesteśmy faktycznie tym samym, co i każda inna żywa istota, to spontanicznie, i bez potrzeby jakiegokolwiek samoprzymuszania się, kochać ją będziemy „JAK SIEBIE SAMEGO”. Nie będziemy więc w stanie wyrządzić jej krzywdy, tak jak nie jesteśmy w stanie wyrządzać jej sobie samym. Nie chodzi mi oczywiście o to, że świat upostaciowiony, a więc MAKRO- oraz MIKRO-kosmos - odbierane przez nasze zmysły jako prawdziwe, immanentne byty – są źródłem cierpienia. Chodzi o to, że to NIEWIEDZA (o tym, czym one są i czym sami jesteśmy…) JEST (pośrednio) ŹRÓDŁEM ZŁA ORAZ CIERPIENIA. Inaczej mówiąc: identyfikując się z naszymi ciałami pozwalamy owładnąć się miłości własnej, czyli egoizmowi. Identyfikując się za to z tym, czym naprawdę jesteśmy, a więc z tym, co jest naszą wspólną naturą - Wszechobecną Świadomością, Oceanem Niezniszczalnej Energi, BOGIEM lub ABSOLUTEM - „kochamy bliźniego, jak siebie samego” nie z nakazu bynajmniej, lecz dlatego, że wyrządzając mu zło i zadając mu ból, samym sobie to czynimy. Myśląc tak, przypominam sobie nieodmiennie Matkę Teresę z Kalkuty…
Utożsamianie się bowiem z kształtami lub „powłokami” jest błędem. Tylko my, ludzie, uprzywilejowani jesteśmy zdolnością odkrycia i uświadomienia sobie czym tak naprawdę - JESTEŚMY. Tylko to - o ile to zrozumiemy lub w to przynajmniej UWIERZYMY (nawet poprzez system symboli i metafor tworzących religie), że jesteśmy prawdziwą rzeczywistością, czyli Bogiem – uwolni nas od cierpienia i od potrzeby czynienia zła. Nawet sam Chrystus, oskarżany przez nie rozumiejących Go wrogów o nazywanie siebie „Synem Bożym”, powoływał się na Pismo, gdzie podane było, iż „bogami jesteście”. Oczywiście nie bogami różnymi z osobna, lecz jednym i tym samym BOGIEM.
Inne z takich „kluczowych” pojęć to „wiara”. Słowo W I A R A stało się dla mnie odwrotnością lub zaprzeczeniem określenia WIEDZA. Chodzi mi o „wiedzę” nie naukową oczywiście, lecz w znaczeniu pochodnym od słowa „wiedzieć”. Wiara oznaczać zaczęła dla mnie przyjmowanie relacji i informacji za prawdziwe w oparciu o zaufanie lub ufność pokładaną w osobie informującej. Wiedza zaś jest przyjmowaniem informacji za prawdziwe w drodze samodzielnego poznania, zarówno poprzez doświadczenie (przeżycie, doznanie) tak empiryczne, jak i to uświadomione sobie w procesie własnego wnioskowania logicznego (myślenia lub rozumowania abstrakcyjnego). Stałem się więc „niewierzącym chrześcijaninem”. Starałem się poznać i zrozumieć to, co Jezus uczniowi o imieniu Tomasz przekazał w tajemnicy przed pozostałymi (vide: Ewangelia wg Tomasza)
A M I Ł O Ś Ć ? Jest to pragnienie przetrwania (stymulowane wspomnieniem PRZYJEMNOŚCI) biorące się z błędnej identyfikacji z ciałem. Jeśli identyfikujemy się z tym, czym naprawdę jesteśmy, wypełnia nas prawdziwa miłość, która pragnieniem przetrwania już nie będąc, wyraża się w niechęci do czynienia zła. Miłość powstała w momencie eksplozji ruchu, gdy ruch ten zrodził parametry przestrzeni oraz swój czwarty wymiar - czas. Wywołana tym ruchem ENERGIA, jest napięciem pomiędzy powierzchnią PRAWDZIWEJ RZECZYWISTOŚCI („Królestwa Niebieskiego”), stanowiącą jej bezwymiarowy punkt wyjścia, a więc jej niezakłócony, bezprzestrzenny i pozaczasowy stan, a sferyczną powierzchnią wyznaczającą zasięg ekspandującego kaskadą kształtów kosmosu (Wszechświata). Energia ta jest Bogiem. Stąd i pierwsze prawo fizyki okazuje się być prawem niezniszczalności energii. Wszystkie zaś pozostałe prawa przyrody (odkryte i jeszcze nieodkryte) są dalszymi wariantami owego podstawowego prawa o niezniszczalności energii. Miłość jest adaptacją tegoż prawa do warunków w jakich funkcjonuje materia ożywiona. Prawo o niezniszczalności energi wyraża się poprzez zasadę fizyki o akcji i reakcji, mówiącą, że każdej sile odpowiada (wywołana nią) taka sama siła, tylko odwrotnie skierowana. Gdy więc dwa „nieożywione” ciała kolidują ze sobą (np. meteoryty w próżni kosmicznej), to każde z nich stawia opór utrudniający rozbicie własnej masy (destrukcję, eliminującą lub zmieniającą dotychczasowy kształt) przez energię skupioną w masie ciała drugiego. Gdyby nie były to ciała martwe, lecz obdarzone świadomością ciała ożywione, można byłoby rzec, iż pragną one przetrwać i dlatego świadomie stawiają opór. Miłość wypełniająca świadomość materi ożywionej (organizmów biologicznych) jest więc przetransformowaniem w mentalnej strukturze umysłu tego właśnie prawa fizyki, będącego wyjściowym jakby wariantem dla wszystkich pozostałych praw przyrody. Ewolucja obdarzyła w konsekwencji centralne systemy nerwowe (mózgi) w zdolność do selekcjonowania docierających z zewnątrz sygnałów tak, aby te z nich, które sygnalizowały zdarzenie sprzyjające przetrwaniu – wygaszały niepokój umysłu (nazwane później przez ludzi przyjemnością), a inne… sygnalizujące zagrożenie dla przetrwania, przeciwnie - wzmagały ów niepokój (nazwany nieprzyjemnością lub bólem). Tak powstały pojęcia ZŁA oraz DOBRA.
Identyfikacja jest więc najważniejszym, bo kluczową rolę odgrywającym czynnikiem, zarówno w powstawaniu konstrukcji mentalnej o nazwie Miłość, jak i w wywoływaniu stanu mentalnego zwanego wolą lub aktem woli. Wystarczy zaczerpnąć garść spostrzeżeń z introspekcji, by przekonać się o subiektywiźmie odczuwania tegoż stanu, a więc i o jego iluzoryczności. Przypomnijmy sobie tylko, co dzieje się z nami podczas oglądania jakiegoś emocjonującego filmu w kinie. Nie trudno skonstatować, że popadamy wówczas w stan głębokiej identyfikacji z główną postacią filmu. Czy wola nasza jest wtedy rzeczywiście WOLNA, określmy ją dla jasności słowem - niezależna? Czyż nie stała się ona całkowicie podporządkowana woli reżysera, który tak a nie inaczej pokierował czynami (decyzjami) bohatera filmowej fabuły? Identyfikacja z obiektem obserwacji sprawiła, że cokolwiek bohater filmu by nie wyczyniał, przeżywane jest jako zgodne z aktem naszej własnej woli. Podobny skutek wywołuje utożsamianie się z „własnym” ciałem. Śledząc z uwagą przebiegający w mózgu proces myślowy, identyfikujemy się z każdą pojawiającą się tam myślą w takim stopniu, iż wydaje się nam, jakby toczył się on pod naszą kontrolą, a więc… zgodnie z naszą wolą. A przecież nic bardziej złudnego…
Wychodząc z założenia, że o sensie życia rozstrzyga znalezienie odpowiedzi na pytania tego typu, jak: „O co w tym wszystkim chodzi?” lub „Czym to wszystko jest?” - dokonałem kiedyś bilansu mych w tej kwestii poszukiwań. Posługując się terminami zaczerpniętymi z arsenału zwykłych na ten temat wyobrażeń, powiedziałbym tak: - Odejść od Boga musiałem, aby móc do „Niego” wrócić i „ujrzeć” takim, jakim w rzeczywistości jest. Wróciłem więc do punktu wyjścia, zamykając cykl poznania. Okazało się bowiem, że cała rzeczywistość (którą początkowo brałem za prawdziwą), jest tylko rozciągnięciem lub rozpostarciem, a następnie odwzorowaniem jakby na czasoprzestrzennej „siatce wielowymiarowości”… JEDNEGO I TEGO SAMEGO; tego co ze swej natury jest bezwymiarowe, a więc poza(bez)czasowe i bezkształtne, a więc bezprzestrzenne. Rzeczywistość tę można byłoby porównać do rozciągnięcia się bezwymiarowości punktu we wszystkich kierunkach… w wielowymiarowość czasoprzestrzeni. Jest to chwilowy stan tego, co - bez względu na ów stan – J E S T. Stan to więc tylko bezpostaciowego a w konsekwencji i bezosobowego Boga=Absolutu; a zatem tego właściwie, co nie podlegając jakiemukolwiek opisowi, nie może też mieć żadnej nazwy.
Przypadkowa zbieżność imion to humorystyczny skądinąd powód do snucia pouczającej analogii z postawą pewnego apostoła, wyrażającą się w niechęci do autorytetów i do przyjmowania prawd „na wiarę”. Zbieżność to o tyle zabawniejsza, że wywodząca się od wspomnianego apostoła „Ewangelia wg Tomasza” (wraz z wieloma innymi jeszcze zakazanymi w III wieku decyzją władz kościelnych), odkryta została w Nag Hammadi nad Nilem w grudniu 1945 roku - wtedy akurat, gdy sam się urodziłem.
Nie żałuję więc, że nim osiągnąłem próg faktycznej dojrzałości – jeszcze jako nastolatek - stałem się i ateistą i zwolennikiem marksizmu. Myliłem się, lecz wiem dzięki temu przynajmniej, czemu obie te koncepcje rzeczywistości są błędne i dlaczego błędność ich zrodziła zło. Myliłem się, ale… „kto nie szuka – nie błądzi”. Zyskuje być może „gwarancję” uniknięcia pomyłki, płaci jednak nazbyt wysoką cenę. Nadal bowiem tkwić musi on w błędzie - o ile już tkwił - albo też skaże się na wiarę, czyli zależność od wiedzy lub… niewiedzy innych. Z tego właśnie powodu bardziej cenię ludzi o poglądach błędnych, lecz własnych, niż bez jakichkolwiek poglądów. Wcześniej, czy później do prawdy się dociera… Ten jednak komu brak jej nie doskwiera, umrze równie głupi, jak się urodził.
Buszując kiedyś wśród korali archipelagu malediwskiego doznałem oszołomienia wymyślnością podwodnych kształtów i „kakofonią” bajecznie migotających tam barw. Dla przywrócenia odpowiedniego dystansu spojrzałem w górę ku połyskującej wysoko nade mną powierzchni oceanu i nagle uzmysłowiłem sobie, że widzę ją tylko dzięki marszczącym jej powierzchnię falom. Gdyby pozostała ona gładka i spokojna, żadna granica między wodą a niebem nie byłaby widoczna. Podobnie czysta i gładka powierzchnia umysłu nie oddziela nas od Prawdziwej Rzeczywistości, zwanej często Bogiem. Stajemy się więc jednym z Nim. Wiatrem budzącym fale myśli - są pragnienia. To one mącą nasz umysł, nie pozwalając dostrzec tego, co tkwi przed samym naszym nosem.
Zetknięcie umysłu z Bogiem (Prawdziwą Rzeczywistością, „Królestwem Niebieskim”, czy też Absolutem) wyzwala identyfikację, którą nazywamy Miłością przez wielkie „m”. Miłość jest niczym innym jak utożsamianiem się z przedmiotem zainteresowania, ponieważ miłość - będąc pragnieniem przetrwania (a więc i pragnieniem przyjemności) - jest i tak nieodłącznym składnikiem każdej świadomości. Pierwszą rzeczą, z którą identyfikujemy się po urodzeniu jest przecież zawsze… „nasze własne” ciało. Kochamy tylko to, z czym się identyfikujemy. Jest to najniższy szczebel miłości, tzw. miłość własna, zwana też egoizmem. Obejmując zasięgiem swego egoizmu inne (poza własnym) żywe lub martwe ciała, wstępujemy na coraz to wyższe i wyższe - kolejne szczeble miłości. Wyższym takim szczeblem jest np. miłość do członków swej rodziny. Miłość do bliźnich to forma jeszcze wyższa. Identyfikujemy się już bowiem ze wszystkimi, podobnie jak przeżywała to Matka Teresa z Kalkuty. Jest to miłość chrześcijańska. Miłość ta jest już bardzo bliską tej miłości, którą rodzi poznanie Boga, a więc… poznanie prawdziwej natury rzeczywistości.
Toteż nie zmarnowałem życia.Wolałem WIEDZIEĆ – zamiast wierzyć! Jestem więc… „niewierzącym chrześcijaninem”. GNOSIS - to rodzaj „wejrzenia”, którym udało się Chrystusowi obdarzyć niektórych ze swych adeptów, wśród nich i mego imiennika. Ta droga do poznawania prawdziwej rzeczywistości jest dostępna nie tylko chrześcijanom ale stoi otworem dla wszystkich, także i dla niewierzących. Nawet różnica pomiędzy bezosobowym a osobowym pojmowaniem Absolutu nie musi być barierą odgradzającą … wiedzących od wierzących. Inaczej mówiąc: - jeśli akt poznawania Prawdziwej Rzeczywistości (Boga) jest doświadczeniem, a więc tym wszystkim, co wypełnia pole świadomości pomiędzy podmiotem a przedmiotem zainteresowania, to wypełnia je również znajdujący się w tym polu akt woli (wola poznania). W takiej sytuacji nie ma praktycznego znaczenia, czy akt ten przypiszemy obiektowi, czy też subiektowi przeżycia, skoro jest on i tak… jednym tylko i tym samym aktem woli. Na użytek więc tych, co nie pojmują abstrakcji („bezkształtnej i do niczego niepodobnej”) możnaby uznać go w jakimś sensie (np. symbolicznie – jako substytut niepojmowalnej prawdy) za „akt boskiej woli”. W jednym i drugim przypadku i tak przecież wyraża się to miłością (nie tą w potocznym rozumieniu, lecz tą przez wielkie „M” – transcendentalną miłością Matki Teresy). I nie ma tu znaczenia, czy ów „stan ducha” wywołany zostanie aktem woli Boga osobowego, czy też aktem woli (nawet jeśli subiektywnie tylko istniejącej) osoby ludzkiej, odmienionej tylko wewnętrznie przez sam fakt odkrycia Prawdziwej Rzeczywistosci (Boga bezosobowego… Królestwa Niebieskiego, itd). W tym drugim przypadku uwalniamy się zarazem od uwłaczającego człowieczej godności (wszak: „Człowiek to brzmi dumnie!”) piętna syndromu motywacyjnego - „kij-marchewka”.
Jedynie na poziomie bytu, gdzie rozgrywa się życie osobowe, brakowało mi (z wyjątkiem trzech lat przerwy) szczęścia rodzinnego i tzw. ogniska domowego. Wtedy tylko jednak, gdy zapominałem czym jestem. Nic nie zmusza bowiem do ogłupiającego tkwienia w trywialiźmie błędnych identyfikacji. Na poziomie bezosobowym bilans mych doświadczeń okazał się wreszcie całkiem i ostatecznie pozytywny. I nie mogą mego sukcesu pomniejszyć niepowodzenia w wymiarze osobowym. Jeśli nawet przyszło mi znosić trudny, bo sprzeczny z naturalnym (a więc i „boskim”) prawem typ samotniczej egzystencji, to nie żałuję podjętej w 1975 roku decyzji o zdemaskowaniu cenzury. Stała się ona wprawdzie przyczyną obecnego stanu, była jednak zarazem nieuchronną konsekwencją mych poszukiwań. A wszystko przecież, czego osiągnięcie wymaga poświęceń i wyrzeczeń, musi mieć właściwą sobie, bólem mierzoną „cenę”.
Tomasz Strzyżewski